Centrum Stosunków Międzynarodowych ze smutkiem przyjęło wiadomość o śmierci Profesora Krzysztofa Skubiszewskiego, ministra spraw zagranicznych RP w latach 1989-1993, wybitnego znawcy prawa międzynarodowego.
Janusz Reiter, prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych, w rozmowie z „Rzeczpospolitą” powiedział o Profesorze Skubiszewskim: „To był mąż stanu, który swoją misję traktował jako służbę”.
Przedruk artykułu z "Rzeczpospolitej", 9.02.2010:
"Łączył polski patriotyzm z europejskością"
Katarzyna Borowska
Rozmowa: Janusz Reiter, prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych
Odszedł pierwszy szef dyplomacji III RP
Rz: Kiedy profesor Krzysztof Skubiszewski był szefem polskiej dyplomacji, pan pełnił funkcję ambasadora RP w RFN. Co, z pana perspektywy, było najważniejszą rzeczą, jaką polska dyplomacja zawdzięcza Skubiszewskiemu?
Janusz Reiter: Jasna wizja tego, co trzeba osiągnąć. I pragmatyzm w dążeniu, aby ją wypełnić. Ważne było to, że kiedy Polska stała się wolnym krajem, jej dyplomacją kierował człowiek, który nie tylko znał Zachód, nie tylko rozumiał go, ale który sam był człowiekiem Zachodu.
Polska dzięki niemu była postrzegana jako kraj, który tylko przez bieg historii przez ostatnie dziesięciolecia znalazł się poza światem zachodnim, ale którego miejsce jest właśnie wśród krajów Europy i świata zachodniego.
Na czym polegała ta „zachodniość” Skubiszewskiego?
To był człowiek o świetnym wykształceniu. I tej formacji, jaką miała najlepsza część dawnych polskich elit. Nie miał najmniejszego poczucia obcości w krajach zachodnich. Kiedy był we Francji, w Niemczech, Wielkiej Brytanii – zawsze był u siebie. Jego polski patriotyzm i jego europejskość były w pełnej harmonii.
Był specjalistą w dziedzinie prawa międzynarodowego, znał wiele języków. Takich ludzi Polska potrzebowała w 1989 roku.
Czy te jego zalety były często zauważane przez zachodnich polityków?
Niewątpliwie. Hans-Dietrich Genscher, były niemiecki minister spraw zagranicznych, często opowiadał, że kiedy toczyły się rozmowy dotyczące zjednoczenia Niemiec, mówiono w kilku językach: niemieckim, rosyjskim, angielskim. I wszyscy używali słuchawek, tylko nie Skubiszewski, bo on te wszystkie języki znał. W tym, jak Genscher o tym mówił, był podziw i respekt.
Ale najważniejsze było zaufanie, jakim się cieszył u swych partnerów. Bez tego nie ma dobrej dyplomacji.
Jak to się stało, że Polska uczestniczyła w rozmowach o zjednoczeniu Niemiec obok Rosji i USA?
Skubiszewski, tak jak Tadeusz Mazowiecki, zabiegał o to wszelkimi siłami. Rozumiał, jak ważne jest dla nas określenie na nowo naszych relacji z Niemcami.
Znał Niemcy, rozumiał ten kraj, potrafił z Niemcami rozmawiać. I miał szczęście, że trafił tam na Genschera, z którym po prostu miał dobrą chemię. Wiedział, że nie ma mowy, by wprowadzić Polskę do świata zachodniego, jeśli się nie przebuduje stosunków z Niemcami.
W tym czasie blisko współpracowaliście. Jakim był człowiekiem? Niektórzy mówią, że robił często wrażenie osoby wyniosłej.
Nie był wylewny, to prawda. A mimo to wiedziałem, że się rozumiemy i, co najważniejsze, że ma do mnie zaufanie. Miał wielką dyscyplinę wewnętrzną.
Kiedyś przyjechał na spotkanie do Niemiec z 40-stopniową gorączką. Jeśli się dało słowo, to zobowiązywało.
Podobno trudno było od niego usłyszeć komplement.
Tak, ale potrafił wyrazić uznanie. Sam nie szukał poklasku. To był mąż stanu, który swoją misję traktował jako służbę.